Witajcie w "swingującej" przestrzeni!

"Swinging" to tak w ogóle od kołysania w jazzie i rock'n'rollu nie od swingersów, rzecz jasna i nie dla pospolitego polskiego kołtuna i innych pustaków od kultury "masarskiej"; poza tym da się tu oddychać, bo to przestrzeń wolna od smogu i innych polskich oparów absurdu, od hejtu, postprawdy i całej tej ponurej pornografii politycznej (może z wyjątkiem PwB czyli wyrafinowanego artystycznie projektu kabaretowego #Pożar w burdelu).

SWINGING 60's - to zdecydowanie terytorium m u z y k i (nie "muzy" i nie "wykonu"), z analogu nie z cyfry, bardziej oldskul niż rave i bardziej też tu emocjonalnie niż intelektualnie, muzyka bowiem - ze wszystkich mediów posiada największą moc ożywiania emocji z przeszłości... Stąd przy tworzeniu tej strony źródłem inspiracji były legendarne dziś, szalone #LATA 60. ubiegłego wieku. Jak wiadomo, była to też najciekawsza, absolutnie wyjątkowa dekada w historii XX wieku, fenomen także w sferze światowej popkultury ("Swinging London"), czasy muzycznego i modowego szaleństwa, op i pop-artu, rewolucji seksualnej i hipisowskiej kontrkultury. I arcydzieł światowego kina, teatru i literatury ("Mistrz i Małgorzata" Bułhakowa, "Sto lat samotności" Marqueza i in.).

Gdyby na chwilę cofnąć wskazówki zegara - dla mnie wówczas nastolatka początek tamtej kultowej dekady był czasem dojrzewania, głównie muzycznego: inicjacji jazzowej i - jednocześnie, jak dla większości rówieśników - "ukąszenia" Elvisem ("I Got Stung") i całym tym kanonicznym rock'n'rollem, który był dla nas wyrazem pokoleniowej tożsamości. Tą muzyczną podwójność noszę w sobie już ponad pół wieku (!), można by bez przesady powiedzieć, że jestem zbudowany zarówno z tych cudownych standardów jazzowych, jak "Naima" J.Coltrane'a, jak i ze starych rock'n'rollowych klasyków w rodzaju "Sweet Little Sixteen" Ch.Berry'ego. Jazz i rock'n'roll - jak sacrum i profanum. Jazz to moja karma, flow, spirit & art, z kolei rock'n'roll to oldskul, powracające wspomnienia z młodości ("sweet sixties"), także baza dla mojego autorskiego projektu muzyczno-filmowego SWINGING 60.

Dziś, gdy czasami myślę co się stało z tym starym dobrym rock'n'rollem i całą jego mitologią ogarniają mnie różne dziwne odczucia - od irytacji (wkurw) po rozbawienie (fun). Generalnie mój sprzeciw bierze się z powszechnego n a d u ż y w a n i a tego ikonicznego terminu (najczęściej w całkowitym oderwaniu od muzyki), poza tym, że jest rock'n'roll jakby bezwiednie mylony lub najczęściej identyfikowany z dowolnymi odmianami rocka, gdy są to w istocie różne idiomy muzyczne (muzyka rockowa rozwinęła się ze swingującego rock'n'rolla w połowie lat 60.). Choć legenda rock'n'rolla pozostaje ciągle żywa, do powszechnej świadomości przebił się głównie rock'n'rollowy styl życia, stąd zapewne bierze się w środowisku rockmanów ta nieodparta wola by mienić się rock'n'rollowcami i utożsamiać własne imprezowe doświadczenia ze znaną popkulturową kliszą: "sex, drugs & rock'n'roll". Irytujący wreszcie jest też ten bełkot różnej maści tzw. celebrytów w stylu: "to jest rock'n'roll !" (czyli "zajebiście jest", "to jest ten look" itp.). Poza tym bywa też zabawnie, gdy jeden pan i druga pani mają problem z wymową i wychodzi z tego "rokentroll" (!). Więc generalnie fruwa sobie ten ikoniczny termin w przestrzeni publicznej jako taki rodzaj zaklęcia lub dopalacza i nikomu (może poza "kręgiem wtajemniczonych") cały ten bałagan mentalny wokół rock'n'rolla nie przeszkadza. Być może warto by mieć tu jakiś większy dystans w ślad za frazą Stonesów "It's Only Rock'n'Roll", choć czasem chciałoby się raczej wrzasnąć za Keithem Richardsem: "to rock'n'roll, spierdalajcie"...

Można by jeszcze zapytać, co się stało w ogóle z muzyką, która kiedyś, w zamierzchłym analogu zmieniła świat, była prawdziwą m a g i ą , była do s ł u c h a n i a nie do konsumowania, poza tym nikt nie nazywał jej jak dziś "muzą" czy "wykonem". Takich koszmarków językowych budzących zgrozę jest niestety więcej w polskiej popkulturze, gdzie m u z y k ą całkiem legalnie nazywa się całe tony tandetnych "wyrobów piosenkopodobnych", zaś wykonujące je miernoty nazywa się z upodobaniem "gwiazdami", no koszmar jakiś... Podobnie też m u z y k ą nazywany jest powszechnie cały ten siermiężno-grafomański "paździerz" narodowy zwany disco-polo i jego przaśne audytorium czyli zapełniające ten kraj tabuny muzycznych analfabetów (jeden z zawstydzających efektów zarżniętej polskiej edukacji). Wszystko to należałoby raczej wrzucić do sfery "acoustic pollution" czyli zanieczyszczenia środowiska, do czego zresztą przyzwyczajono się jak do smogu.

Myślę o tym wszystkim bez ironii, ale też bez specjalnych złudzeń, że w ogóle coś się da z tym zrobić, choćby w kwestii kształtowania gustów czy jakiejś elementarnej higieny (mentalnej, językowej), to pewnie znak czasu (signum temporis). Ponadczasowa, jak się wydaje pozostaje za to stara Herbertowska "kwestia smaku" i cała ta legendarna muzyka rozrywkowa "złotej ery" (1955-75), która pobrzmiewa tu w tej "swingującej" przestrzeni.

Let the Good Times Roll !!!

/